Kiedy zaczynał swoją karierę w Dyskobolii w Polsce przypadała połowa rządów Edwarda Gierka a nasz kraj graniczył z trzema państwami, których dziś próżno szukać na mapie: na wschodzie ZSSR, na południu Czechosłowacja a na zachodzie NRD. Daleko za oceanem w USA, czyli kraju, który dla zdecydowanej większości Polaków pozostawał tylko marzeniem, Bill Gates i Paul Allen właśnie założyli firmę Microsoft. Ani oni, ani bohater naszej dzisiejszej rozmowy w życiu nie przypuszczali, że za kilkadziesiąt lat o niezwyciężonym, jak się wówczas wydawało, Związku Radzieckim mało kto już będzie pamiętał a USA będziemy mieli na wyciągnięcie ręki, w czym również zasługa panów Gatesa i Allena. Świat zmienił się nie do poznania, ale pewne rzeczy pozostały niezmienne, wśród nich ta, że jeśli w Grodzisku gra Dyskobolia to na stadionie jest nasz dzisiejszy bohater. Dziś o swojej przygodzie z Dyskobolią opowie nam Pan Krzysztof Łęszczak długoletni piłkarz i kibic Dyskobolii.
Początek każdej takiej historii jest zazwyczaj bardzo podobny. Chłopiec przychodzi na stadion, ogląda mecz, potem kolejny i jeszcze następny i po jakimś czasie stwierdza, że on też chce tak grać. A zatem, kiedy “mały Krzyś” zaczął się pojawiać na stadionie, aby oglądać Dyskobolię w akcji?
Na stadion zacząłem chodzić bardzo wcześnie, choć prawdę mówiąc to na początku jeździłem, bo już jako dziecko w wózku, na mecze Dyskobolii zabierał mnie ojciec, który był i jest kibicem Dyskobolii i nadal żywo interesuje się wynikami klubu – często pyta mnie, jak obecnie chłopakom idzie. Mogę więc powiedzieć, że na pierwszych meczach Dyskobolii byłem na początku lat sześćdziesiątych, choć oczywiście niewiele z tego pamiętam. Gdzieś w archiwum domowym jest jeszcze zdjęcie z tych czasów, na którym jesteśmy w trójkę na meczu Dyskobolii: mój ojciec, brat no i ja w wózku.
Jakiś czas potem mając gdzieś z siedem czy osiem lat chodziłem już sam na mecze Dyskobolii. Pamiętam, że wówczas na stadion wchodziło się tak jak i dziś pierwszą bramą od Powstańców Chocieszyńskich a kibiców na stadion wpuszczał pan Brychcy, którego syn Zenon Brychcy był znakomitym lewym obrońcą w Dyskobolii. Wtedy też poznawałem tych wszystkich wybitnych zawodników, którzy bronili w tamtych latach barw Dyskobolii.
Mniej więcej w tym samym wieku zacząłem chodzić na treningi Dyskobolii. W tamtych czasach nie było mowy o siatkach wychwytujących piłki, nawet chyba w bramce na treningu nie było siatki, więc stałem za bramką podając piłki i obserwując trening. W życiu bym nie przypuszczał, że tak to się wszystko potoczy, że za parę lat, ten chłopak, który zawodnikom Dyskobolii podawał piłki na treningu, zagra ze zdecydowaną większością z nich w jednym zespole. Dla mnie to było niesamowite, bo podziwiałem ich umiejętności i bez cienia przesady mogę powiedzieć, że byli to idole moich młodzieńczych lat.
Jak to wówczas wyglądało: czy zawodnicy Dyskobolii mieli status nazwijmy to tak “lokalnych celebrytów”? Czy miasto żyło Dyskobolią, wynikami klubu?
Nie nazwałbym ich celebrytami, bo to określenie ma dla mnie negatywny wydźwięk. To byli po prostu nasi chłopacy, ludzie stąd, sąsiedzi, znajomi, którzy reprezentowali miasto i klub. Myślę, że nie było w nich nic z gwiazd czy celebrytów choć umiejętności piłkarskie mieli bardzo duże.

Przejdźmy więc do Pan kariery. Zakładam, że rozpoczynał Pan od zespołów młodzieżowych. Kiedy pojawił się Pan na pierwszym treningu w klubie? Kto był Pana pierwszym trenerem? Na jakiej pozycji Pan grał?
Zaczynałem w roku 1975 w zespole juniorów, który trenował pan Jurek Nowaczyk, czyli starszy syn Bronisława Nowaczyka. Pamiętam, że wtedy, po dosłownie dwóch treningach w zespole juniorów, pojechałem z pierwszą drużyną do Poznania na mecz ligowy z Olimpią Poznań, który zremisowaliśmy 2:2. Potem potoczyło się to niezwykle szybko, bo w ciągu kolejnych dwóch tygodni zagraliśmy jako juniorzy, wewnętrzny sparing z pierwszym zespołem i po tym sparingu awansowałem do kadry pierwszego zespołu. Miałem wtedy 16 lat.
Czyli jak podejrzewam, był Pan najmłodszym zawodnikiem w zespole?
Było nas dwóch w takim wieku. Oprócz mnie był jeszcze Wiesław Pietrasiak, który w klubie zaczynał wcześniej, bo grał już w Dyskobolii jako trampkarz i junior i też szybko dołączył do pierwszej drużyny.
A wracając jeszcze do pierwszego trenera, to muszę tu jeszcze wspomnieć pana Jan Paszke, który trenował mnie jeszcze w szkole podstawowej i będąc wtedy w ósmej klasie, czyli był to rok 1974, właśnie z nim zdobyliśmy jako SP z Grodziska Wlkp. pierwsze miejsce w województwie.
Jak udało mi się dowiedzieć debiutował Pan w pierwszym zespole w roku 1975 w meczu z Wartą Poznań wygranym 2:1 przez Dyskobolię. Bramki dla Dyskobolii zdobywali w tym spotkaniu Stanisław Krupa i Ryszard Nowaczyk. Czy może Pan coś bliżej powiedzieć o tym meczu? Grał Pan od pierwszej minuty czy wszedł z ławki?
W pierwszym zespole, tak jak było wspomniane, zadebiutowałem 1975 roku w meczu ligowym z pierwszym zespołem Warty Poznań. Zarówno Dyskobolia jak i Warta grały wtedy w lidze wojewódzkiej. Pamiętam, że zespół Warty jak przyjechał do Grodziska był w zasadzie pewien swego, bo plasowali się w czołówce ligi. Słyszałem jak na korytarzu mówili między sobą, że spokojnie wygrają tu 6:0. Okazało się jednak, że to my byliśmy lepsi i mecz zakończył się wynikiem 2:1 a bramki strzelili Stanisław Krupa oraz Ryszard Nowaczyk, czyli młodszy syn pana Bronisława.
Grałem w tym meczu od pierwszej minuty na lewej pomocy. W linii pomocy poza mną grał jeszcze Stanisław Finc oraz Stanisław Krupa, czyli dwóch znakomitych zawodników.
Z tego meczu mam jeszcze takie, można powiedzieć rodzinne wspomnienie. Otóż grający ze mną w pomocy Stanisław Krupa to była moja rodzina. Ja wówczas 16 letni chłopak, tak jak wszędzie, tak i na boisku, wołałem do niego “wuja”. Pamiętam, że po którymś tam razie podbiegł do mnie i mówi: “Przestań do mnie mówić wuja, tylko mów Stachu”.
W tym meczu, przeciwko mnie grał w Warcie na pomocy Józef Pomoryn, który grał już wtedy w reprezentacji Polski do lat 19, a że ja byłem zadziora a i on również nie odstawiał nogi, to tam od czasu do czasu dochodziło do ostrych spięć. Bilans tego meczu był taki, że ja zarobiłem żółtą kartkę a kolega z Warty dostał 2 żółte i w konsekwencji czerwoną i musiał zejść z boiska. Nie pamiętam już dokładnie, która to była minuta, ale jakoś pod koniec meczu. Można powiedzieć, że zawsze uważałem, że piłka nożna to nie koszykówka i dlatego grałem zawsze zdecydowanie.
Zadebiutował Pan w pierwszym zespole w niefortunnym czasie. 1 czerwca 1975 wprowadzono reformę administracyjną likwidującą powiaty i dotychczasowe 17 województw, a na ich miejsce powołując 49 nowych województw co wymusiło, także reformę rozgrywek ligowych i jak zawsze przy takich ruchach chaos. Rok 1981 przyniósł dużo bardziej poważne i bolesne wydarzenia, czyli stan wojenny. Jak to, w tamtych słusznie minionych czasach wyglądało z Pana perspektywy: czy polityka miała duży wpływ na sport? Czy między zawodnikami dyskutowało się o polityce czy liczyła się tylko Dyskobolia i kolejny mecz?
Trzeba pamiętać, że gdy wchodziłem do drużyny seniorów w 1975 to Dyskobolia grała na trzecim poziomie ligowym w Polsce. W sezonie 1975/1976 podział ligowy wyglądał następująco: I liga, II liga a dalej klasa wojewódzka, w której grała Dyskobolia, dalej klasa A, klasa B, klasa C oraz klasa W. Niestety po reformie graliśmy w lidze wojewódzkiej tylko jeden sezon i spadliśmy do ligi, już wtedy nazywanej okręgową. Reforma administracyjna sprawiła, że sama tylko Wielkopolska podzieliła się na pięć województw, no a każde województwo chciało mieć swoje ligi, więc się ich sporo narobiło, co jednak nie zawsze miało do końca przełożenie na jakość.
Z drugiej jednak strony rok wcześniej, czyli w 1974 roku Reprezentacja Polski zdobyła brąz na Mistrzostwach Świata w RFN. Czasy były wtedy takie, że praktycznie nie było możliwości, aby wyjechać do klubu z zachodniej Europy. Tak więc wszyscy najlepsi piłkarze, chcąc, nie chcąc grali w polskich klubach. Było więc kogo podziwiać i od kogo się uczyć. Patrząc z tego punktu widzenia, fakt, że Dyskobolia grając praktycznie zawodnikami pochodzącymi z Grodziska potrafiła rywalizować na trzecim poziomie ligowym w kraju, zasługuje na jeszcze większe uznanie
Jeśli chodzi o stan wojenny, to te wspomnienia mógłbym wymazać z pamięci. W zasadzie to nikt z nas nie wiedział, jak to się skończy i wszyscy martwiliśmy się o swoich bliskich i swoje rodziny. Większość z nas, także i ja, mieliśmy już założone rodziny i wobec tych wszystkich niepokojów piłka nożna zeszła na dalszy plan. Oczywiście kiedy już wychodziliśmy na boisko liczyła się tylko Dyskobolia i walka o wygraną. No niestety jednak głowa była wówczas zaprzątnięta czymś innym.
Był Pan zawodnikiem Dyskobolii aż przez czternaście lat. Przez ten czas rozegrał Pan bardzo dużo meczów, zwycięstwa i porażki, jak to w sporcie. Czy jest Pan wstanie policzyć, ile tych spotkań w biało – zielonych barwach Pan rozegrał? Ile bramek Pan strzelił?
Tak, zaczynałem w 1975 roku a kończyłem grać w 1989, czyli łącznie jako zawodnik występowałem w Dyskobolii przez 14 lat. Przez ten czas zebrało się sporo meczów, nigdy nie liczyłem dokładnie, ale myślę, że było ich ponad 400. Bramek nie strzeliłem zbyt dużo, na pewno to nie jest liczba dwucyfrowa. Nie byłem zawodnikiem ofensywnym, na boisku pracowałem w destrukcji. Zaczynałem grę w Dyskobolii na lewej pomocy, z czasem zostałem przemianowany na lewego obrońcę a następnie grałem na stoperze. Grałem wtedy z Włodkiem Rogalskim, który zawsze mi powtarzał: “Pamiętaj, ciebie mogą przejść, ale mnie już nie mogą minąć.”

Skończył Pan karierę w Dyskobolii, ale nie zawiesił Pan butów na kołku i nadal grał Pan w piłkę reprezentując Oldbojów Dyskobolii i to z niemałymi sukcesami. Czy mógłby Pan opowiedzieć o tym?
Tak, po zakończeniu gry w pierwszym zespole miałem jeszcze przyjemność i zaszczyt reprezentować barwy Dyskobolii w kategorii Oldbojów. Jako oldboj reprezentowałem między innymi Dyskobolię w silnie obsadzonym Memoriale Andrzeja Brończyka, który był i jest nadal rozgrywany w Bydgoszczy w hali Łuczniczka. Andrzej Brończyk był przez 22 lata bramkarzem Zawiszy Bydgoszcz, który zmarł na atak serca w roku 2000. A ponieważ rozegrał w Zawiszy około 700 spotkań jest uznawany za legendę tego klubu. W 2005 roku wywalczyliśmy tam 5 miejsce natomiast w 2006 zajęliśmy trzecią lokatę. Dla mnie osobiście są wspaniałe wspomnienia, nie tylko z uwagi na wynik, ale także z uwagi na możliwość spotkania zaproszonych na Memoriał gości honorowych. Miałem tam przyjemność spotkać pana Kazimierza Górskiego, był zmarły niedawno Andrzej Iwan, wieloletni piłkarz Wisły Kraków oraz Alain Giresse, pomocnik reprezentacji Francji, z którą w 1984 roku wywalczył Mistrzostwo Europy a w 1986 sięgnął po brąz Mistrzostw Świata.
Były też, wprawdzie nieszczególnie dalekie, wyjazdy zagraniczne. Mówię tutaj o cyklicznych spotkaniach z drużyną z Forst. Jakie wspomnienia zostały zachowały się w Pana pamięci z tych wyjazdów?
Tak mecze pomiędzy zespołem z Forst a Dyskobolią odbywały się cyklicznie co roku. Jeździłem tam z pierwszym zespołem a później również jako Oldboy. Spotkania w Frost odbywały się zawsze 1 maja i bardzo miło je wspominam.
Szczególnie zapadł mi w pamięci wyjazd z 1986 roku, niestety powód jest tutaj mniej przyjemny. W tym roku 28 kwietnia, tak więc kilka dni przed wyjazdem miała miejsce katastrofa w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. My wtedy w Polsce wiedzieliśmy co się wydarzyło, ale w NRD była blokada informacyjna. Do dziś pamiętam ogromne zaskoczenie i zdziwienie kolegów z Niemiec, gdy im opowiadaliśmy o tym co miało miejsce w Czarnobylu. Nie jestem przekonany czy wtedy do końca wierzyli w to co im mówiliśmy.
Dziś pieniądze rządzą sportem a szczególnie piłką nożną. Myślę, że się Pan ze mną zgodzi, że Dyskobolia, moim zdaniem, jest tutaj fenomenem i trzeba o tym często i głośno mówić, że piłkarze w Naszej Dyskobolii grają w tym klubie z pasji, przywiązania i miłości do barw. Jak to wyglądało w czasach, kiedy Pan grał w Dyskobolii?
Bardzo podobnie a w zasadzie można powiedzieć, że tak samo. Nie było mowy o żadnych pieniądzach za grę, czy jakichkolwiek premiach meczowych. Graliśmy dla Dyskobolii i dla siebie i swoich rodzin i przyjaciół, którzy przychodzili, aby nas oglądać i nam kibicować na trybunach grodziskiego stadionu. Staraliśmy się ich nie zawieść, bo w końcu gra w Dyskobolii zobowiązuje…

Na swej drodze jako zawodnik spotkał Pan czterech trenerów. Dwóch z nich, a mówię tu o Bronisławie Nowaczyku i Stanisławie Fincu, już jako zawodnicy Dyskobolii stali się legendarnymi postaciami. Pozostali to Henryk Kowalski, który raczej nie zapisał się w pamięci Grodziszczan oraz Wojciech Wąsikiewicz, który prowadził Dyskobolię przez pięć lat. Czy może Pan krótko ich opisać: jakimi byli trenerami i co może ciekawsze, jakim byli ludźmi, jak Pan ich zapamiętał?
Bronisław Nowaczyk
Bez wątpienia człowiek legenda. Bardzo oddany Dyskobolii. Za swoje zasługi został patronem jednej z grodziskich ulic prowadzącej na stadion. Już jako dzieciak podpatrywałem, jak prowadził treningi. Miał ogromny posłuch wśród piłkarzy, był niezwykle stanowczy, ale przy tym też bardzo sprawiedliwy w ocenie zawodników, na co należy zwrócić szczególnie uwagę, bo oceniał też swoich synów Jurka i Rysia. Przy tej całej stanowczości był też bardzo życzliwy i dobry dla ludzi. Po wygranym meczu świętował razem z zespołem, kiedy na przykład wracaliśmy z wygranego meczu z pieśnią na ustach, Pan Bronisław cieszył się i śpiewał z nami. A najlepszym śpiewakiem w zespole był z kolei Jurek Nowaczyk.
Stanisław Finc
Moim zdaniem wspaniały człowiek, który zasługuje również na wyróżnienie i specjalne miejsce w historii naszego klubu. Miałem to szczęście, że grałem z nim w jednym zespole i powiem, że był to dla mnie zaszczyt. Jako trener przejął schedę po Bronisławie Nowaczyku. Pamiętam, że na treningach pokazywał nam jak dobrze i celnie uderzyć na bramkę, a o tym, że strzelał praktycznie zawsze celnie i piłka szła w to miejsce, w które chciał mogli się przekonać nasi bramkarze Rysiu Lemański i Rysiu Banach. Co ciekawe w tym wszystkim to fakt, że te precyzyjne strzały oddawał zewnętrzną stroną stopy.
Henryk Kowalski
O panu Henryku Kowalskim powiem krótko. Był moim trenerem i to by było na tyle.
Wojciech Wąsikiewicz
Był pierwszym w Dyskobolii trenerem koordynatorem, nadzorującym wszystkie grupy szkoleniowe. Jego asystentem był Stanisław Finc. Człowiek o niesłychanej wiedzy, który proponował bardzo urozmaicone treningi. Niesłychanie życzliwy i przyjazny. Za czasów pierwszych lat prezesury Zbigniewa Drzymały, często go spotykałem na meczach Dyskobolii i zawsze porozmawialiśmy. Oczywiście niezmiennie tematem numer jeden była Dyskobolia, dopiero jak już klubowe tematy były omówione to porozmawialiśmy trochę o życiu, o tym jak się komu wiedzie i życząc sobie zdrowia żegnaliśmy się do następnego spotkania na meczu. O fachowości i wiedzy Wojciecha Wąsikiewicza niech świadczy fakt, że w sezonie 1992/1993 wprowadził do I ligi Wartę Poznań.
Chyba legendarne jest już określenie “widzewski charakter”, który określa osobę, która nigdy się nie poddaje i zawsze walczy do końca. Czy można powiedzieć o czymś takim jak “grodziski charakter”, coś co wyróżnia Dyskobolię na tle innych zespołów, jest cechą charakterystyczną dla naszego klubu?
Co mogę powiedzieć… historia zatoczyła koło i znowu chłopaki z Grodziska rozkręcają ten klub. Gdy klub wycofał się z rozgrywek, byłem przekonany, że ten stan długo nie potrwa, że za chwilę znajdzie się ktoś co kto to wszystko podźwignie. Znałem tych wszystkich chłopaków, którzy teraz są działaczami, choć może prawdę mówiąc bardziej znałem ich ojców. W każdym razie znałem ich podejście i zaangażowanie i byłem przekonany, że Dyskobolia powróci do gry. Stery przejęło kolejne pokolenie działaczy i robią naprawdę super robotę. Taki pierwszy przykład z brzegu: w tych trudnych czasach, kiedy każdy liczy i ogląda przed wydaniem każdą złotówkę, pozyskać tak poważnego sponsora jakim jest Bank Spółdzielczy w Grodzisku, to wymaga dużo pracy i trzeba mieć przy tym głowę na karku.
Do tego w zespole grają chłopacy z Grodziska i okolic. Miło się patrzy na to jak są zmotywowani, z jakim poświęceniem grają i walczą od pierwszej do ostatniej minuty, nie mając z tego żadnych profitów zasługuje na uznanie i moim zdaniem to jest właśnie ten “grodziski charakter”. Po prostu widać, że to są nasi chłopacy, którzy chcą grać w tym klubie i daje im to satysfakcję a oto przede wszystkim chodzi.
W tym miejscu, jeśli mogę, chcę się zwrócić z apelem do kibiców, zwłaszcza do tych nie do końca jeszcze przekonanych, czy warto przychodzić na stadion w Grodzisku. Szanowni Państwo, zapraszam, przychodźcie na mecze Dyskobolii, oklaskujmy i dopingujmy ten zespół, bo naprawdę na to zasługuje.
Niezależnie czy jako zawodnik, czy jako kibic, niezależnie od tego czy w Ekstraklasie czy w B klasie, cały czas interesuje się Pan losami Dyskobolii. Jak to się mówi, stara miłość nie rdzewieje… Ile lat jest już Pan blisko Dyskobolii? Jak Pan ocenia, czy wiosną drużyna włączy się do walki o awans do IV ligi?
Dokładnie tak. Można powiedzieć, że ta moja miłość do Dyskobolii wchodzi już w szóstą dekadę. Od dzieciaka, przez zawodnika, oldboja po kibica aż do teraz. Jako kibic muszę i chcę wierzyć, że powalczymy jeszcze o awaans.
Jako zespół Dyskobolia ma bardzo duży potencjał i doświadczoną kadrę trenerską, która niewątpliwie zrobi wszystko, aby maksymalnie go wykorzystać. Nie zapominajmy też o gronie oddanych działaczy, którzy też robią niesamowitą robotę. Dlatego jestem optymistą i wierzę, że na wiosnę powalczymy jeszcze o awans.
A na koniec, stojąc tu i teraz, gdy spojrzy Pan za siebie i popatrzy przez pryzmat Dyskobolii na te wszystkie minione lata – czym dla Pana była przygoda z piłką nożną? Czy jest coś co dzięki Dyskobolii Pan zyskał, coś o czym można powiedzieć, że zawdzięcza to Pan właśnie grze w piłkę i Dyskobolii?
W tym miejscu chcę wspomnieć o osobie, bez której moja przygoda z piłką byłaby o wiele krótsza. Myślę tu o mojej żonie. Mieliśmy wtedy trójkę pociech i kiedy grałem i trenowałem to właśnie ona zajmowała się wszystkim. Bardzo dziękuje Kochanie! Bardzo dużo Ci zawdzięczam!
A odpowiadając już na pytanie, to dzięki Dyskobolii poznałem wielu wspaniałych i wartościowych ludzi, których myślę, żę mogę nazwać przyjaciółmi. Części z nich niestety już nie ma z nami, ale pozostało po nich dużo wspomnień, dobrych wspomnień. Ni byli to tylko zawodnicy, ale także działacze. Na zawsze w mojej pamięci pozostanie pan Andrzej Hojan, wieloletni prezes klubu i Zdzisław Fabiś, także przez wiele lat kierownik drużyny.
No cóż i tak oto doszliśmy do końca naszej rozmowy. Nie da się zamknąć w ciągu tak krótkiej rozmowy sześćdziesięciu lat grania i kibicowania, setek ludzi, wartych uwagi i zapamiętania, którzy się w tym czasie poznało, jestem jednak przekonany, że znajdzie się kilka osób, które po przeczytaniu tego tekstu otrą ukradkiem łzę wzruszenia, przypominając sobie swoją przygodę z Dyskobolią. Dziękuje pięknie Panie Krzysztofie za poświęcony czas i podzielenie się wspomnieniami i do zobaczenia na meczach!
Dziękuje bardzo i do zobaczenia.